To moja trzecia edycja. Podoba mi się forma tego wydarzenia ale wykonanie coraz mniej. Wysoce prawdopodobne, że nie jest to wina organizatorów, bo to nie jest bezpośrednio spowodowane ich działaniami ale mieli również przecież na to wpływ – wystarczy przeanalizować co się oferuje ludziom. Ale po kolei.
Wydawanie pakietów od 16, otwarcie bram festiwalu od 18. Na fejsie marudzenie, że powinno być wcześnie, bo będą kolejki – nie było. Naturalnie, na pół godziny przed otwarciem bram kolejki już się ustawiły do wejścia, ale to norma. Zwłaszcza, że niektórzy lecieli od razu do sklepiku by przepłacać za piwa po 50% nawet w porównaniu do ceny za granicą – ale może ktoś lubi, nie odbieram nikomu tej radości.
Pierwszy zgrzyt odbył się przy wejściu już po jakimś czasie od rozpoczęcia piątej edycji BGM – schody prowadzące bezpośrednio na pierwsze piętro tylko dla najdroższych pakietów. Dobrze, że po jakiejś godzinie zrezygnowano z tego idiotyzmu. Drugi zgrzyt to przypalenie cholera wie czego w strefie „life cooking” – nie dało się oddychać w pobliżu.
Chybiony pomysł był z parterem gdzie znajdowały się lody, woda z chmielem, cydry i sosy – trochę to nie pasowało do idei tego wydarzenia. Albo wszystko jest w cenie albo niech te stoiska umiejscowią się na zewnątrz, w strefie food trucków. Tam przecież się płaciło. Scena muzyczna na tym samym poziomie – szkoda, że nie dalej, ale może ktoś tam się pobawił.
Jeśli idzie o food trucki – bez żadnego wow, nie było nikogo oryginalnego. Były za to fuck upy. Happy Little Truck przygotował festiwalową pizzę znów. Super, bo poprzednia z miodem była świetna. Tym razem była z wędliną z jelenia… i na godzinę przed rozpoczęciem już była skreślona, czytaj nie ma jej. Zapytałem czy jeszcze będzie a obsługa poinformowała mnie, że nie będzie. No spoko. Jednak potem znów się pojawiła – jednak jakoś magicznie ją robią nadal. Może jakiś jeleń zaplątał się w okolicy? W każdym razie tym razem nie było dane mi spróbować tej pizzy. Były również BratWursty ale bez kanapki z golonką i kapustą kiszoną. Serio? Kanapka, która rządziła poprzednią edycją, była zachwalana przez zagranicznych gości nie obecna w tym roku? Pff.
Co do piętra – prawa strona, gdzie również była scena główna całkiem ok – klima wreszcie dawała radę i nie było tragedii. Czego nie można powiedzieć o sali lewej – tam nadal nie ma klimatyzacji czy choćby wiatraków i już po godzinie był tam mega ukrop.
Skoro już jestem przy scenie głównej to poświęcę jej oddzielny akapit. Muzyka na żywo zawsze spoko, zwłaszcza taka z solówkami, gdzie każdy muzyk, może się wykazać. Alicja Janosz – no ok, zawsze to lepsze niż „Jajecznica”. Samo nagłośnienie wydawało się potężniejsze niż ostatnio ale nie przeszkadzało to niektórym mikrofonom działać ciszej a innym głośniej – brawa dla akustyka.
Największa jednak żenada to były roasty. Widząc już to w programie, wiedziałem, że będzie porażka.
I nie rozczarowałem się. Sam pomysł, by jedni z najbardziej rozpoznawalnych blogerów roastowali przedstawicieli browarów był chybiony. Pomijam fakt, że Docent i Kopyr albo nie widzieli nigdy żadnego roasta, widzieli jakiś gówniany polski albo widzieli amerykański i nie zrozumieli. Od razu widać było całkowitą nieznajomość tematu oraz brak umiejętności. Brakowało błyskotliwości, humoru, uszczypliwości i pazura – słowem wszystkiego co w roascie powinno być.
„Roast” prowadzony przez Docenta był taki suchy, że po kilku minutach udałem się do sąsiedniej sali, bo mimo wysokiej wilgotności i temperatury oraz faktu, że waliło potem, wydawało się lepszym miejscem do bycia. „Roast” drugi, prowadzony przez Kopyra też nie był lepszy. Więcej – prowadzący swoim zwyczajem wpierdalał się w każdą, praktycznie w każdą, wypowiedź i przerywał wypowiedzi innych. Ale to standard. Sytuacje ratował Wojtek z Widawy. Ba, co ja mówię – on zjadł Kopyra i był śmieszny. Gdyby nie jego wstawki to tak naprawdę nie byłoby w ogóle śmiesznie.
No dobrze napisałem o całej otoczce to chyba najwyższy czas na to co było najważniejsze – piwa. Tutaj, zwłaszcza porównując do poprzednich edycji, było po prostu słabo. Polskie browary i to co zaoferowały to był jakiś żart (począwszy od propozycji Pinty, które były ledwie poprawne, bez żadnego wow czy AleBrowaru, który raczył się pojawić – płatki śniadaniowe, tacy jesteśmy szaleni!) poprzez bezpieczne propozycje (Zakładowy – kwas z owocami, no to nie mogło nie chwycić) na dziwnych tworach kończąc (Birbant czy Widawa – w obydwu przypadkach przerost formy nad treścią).
Odnosiłem wrażenie, że polskie browary gonią własny ogon. Bo jeśli można zrozumieć dodawanie owoców do piwa, bo istnieje szansa spora na przyjemne zgranie smakowe (choć Doctor Brew udowodnił, że i to się da spierdolić) tak wynalazki typu dodatek cukierków „kukułek”, płatków śniadaniowych czy płatków róży już nie. Ba, jak się tylko o tym pomyśli to u każdego, kto pije kraftowe piwo powinna zaświecić się czerwona lampka. Tak samo jak dodanie do piwa pewnej ilości drewna z zatopionego statku – no po prostu szał! Czekam na piwa z dodatkiem kawałków piramid z Meksyku czy drewnianych części skrzydeł samolotu z I Wojny Światowej.
Część browarów poszła na łatwiznę i swoje mało ciekawe piwa fermentowała drożdżami kveik – również szalenie oryginalnie. Niestety, zaskoczenie, czy to kwas czy to IPA nie robiło to roboty. Nie wiem czy to kwestia piwa bazowego czy coś nie pykło. Były również mega fuck upy jak Pink Fjord od Czterech Ścian, który nie dość, że walił kocim moczem to jeszcze w smaku był mega tragiczny.
Ogólnie wyłania się taki obraz – ponad 50 piw od rodzimych browarów a zaledwie garstka była warta uwagi. Beer Geek Gose od Deer Bear szanuję za szalone podejście w kwestii dodatków. Zakładam, że wygrali właśnie dlatego. Bo kto do gose dodaje pierniki (norweskie jak i polskie), zielony pieprz (który jest w piwie wyczuwalny!) i przyprawy korzenne? Przy bardzo przeciętnych piwach konkurencji nie ma co się dziwić, że to wygrało wydarzenie, które ma w nazwie „madness”. Ciekawą propozycję przygotowała Brokreacja – zrobili dwa takie same piwa, tylko do jednego dodali aromatów a do drugiego, prawilnie, chmiel, zest i sok. Cała zabawa polegała na tym, by spróbować obu i zgadnąć które jest które. Propozycje browaru Zakładowego bardzo mi przypasowały. Wniosek urlopowy to chyba pierwsze tropikalne IPA, które naprawdę jest tropikalne. Czuć owocowość zarówno w smaku jak i w aromacie. Goryczka smaczna i na dobrym poziomie a do tego bardzo pijalne. No i Sokowirówka – kwas z owocami – to nie mogło nie zadziałać. Zwłaszcza, że byli w sali, gdzie temperatura i wilgotność były na wysokim poziomie.
Zaskakujące było dla mnie to, że żadna z propozycji, która miała w sobie wiśnie nie była smaczna. A to żelazo, a to brak ciała i smaku a to coś. Taki owoc, z takim potencjałem, a nikt nie umiał zrobić roboty. Spróbowałem wreszcie braggotu, bo nie bardzo pasowała mi cena do małej buteleczki. I dobrze zrobiłem – całkowicie nie moja bajka. Zbyt mało ciała, miód dość rozwodniony – ni pies, ni wydra.
Zagraniczne piwa jak zwykle nie były polewane od samego początku. Nie było ich również przesadnie dużo – nie raz widziałem spory zawód na twarzach ludzi, jak okazywało się, że piwa na które czekali już zostały rozlane. No ale kto pierwszy ten lepszy.
Mikkeler i ich Spontantripleblueberry nie zrobił na mnie wrażenia. Ot piwo z dodatkiem owocu jakich wiele. Za to pozytywnie zaskoczył mnie 12” Winale – przypominał w smaku Peach Mel Bush, które piłem na Hevelce. Mocne, choć w ogóle nie czuć woltażu. Przyjemnie brzoskwiniowe, owocowe, pełne i mega pijalne.
Brekeriet – kwasy jak to kwasy. Smaczne, pijalne ale bez żadnego szału. Nic nie zapadło jakoś specjalnie w pamięć.
Dugges – Mango, Mango, Mango – no tutaj zostało pokazane jak zrobić kwas z owocem, który zmiecie konkurencje. Absolutnie fenomenalny aromat i smak. Ekstremalnie wysoka pijalność, spore orzeźwienia i bardzo smaczne. Sidamo Dimtu – pierwszy raz piłem piwo, w którym kawa była wyraźna a które jednocześnie nie było kwaskowe czy nachalne. Świetny balans i wyczucie. Brawo.
O innych piwach nie ma sensu pisać, bo nie były warte uwagi. Niestety odniosłem wrażenie, że sporo browarów poszło czy to po najmniejszej linii oporu czy też wybrało bezpieczne propozycje. Gdzieś została zatracona idea festiwalu – przekraczanie granic. A szkoda, bo BGM jest czymś oryginalnym na scenie wydarzeń związanych z kraftowym piwem.